<< Strona główna
Księgarnia brydżowa Księgarnia brydżowa Księgarnia brydżowa Poznajmy się BBO
Szukaj
LEGENDY BRYDŻA

Artykuł ze Świata Brydża 4/1991

Henryk Niedźwiecki, Jan Wieczorkiewicz, Jerzy Czekański, Stefan Łowiński, Aleksander Rożecki i Stanisław Bitner - czyli legendy polskiego brydża

Andrzej Simon

JERZY CZEKAŃSKI

Skupiona pani domu dyrygowała nakrywaniem do stołu: ,,tu postaw faszerowanego szczupaka i przesuń trochę kaczkę w maladze, musi być miejsce na auszpik". Na środku stołu królowała cudem ocalona z wojennej pożogi butelka Perły Baczewskiego w sąsiedztwie karafki z domowym, wytrawnym dereniakiem, który pamiętał czasy, kiedy Śmigły Rydz był podpułkownikiem. Nic dziwnego, że pani tak się starała - na kolację był przecież zaproszony sam Czekański! Po nadzwyczaj udanej kolacji panowie przeszli do salonu, gdzie przy czarnej kawie i koniaku zasiedli do brydża. Wtedy, we wczesnych latach pięćdziesiątych, brydż wciąż był ulubioną rozrywką elity. Nie wszyscy z tych mecenasów, pisarzy, luminarzy nauki i przemysłowców mieli pojęcie o grze, a poziom techniczny dzisiejszy zawodnik ligi okręgowej skwitowałby ironicznym uśmieszkiem; nie ulega jednak wątpliwości, że grano z entuzjazmem, a gracze wybitni cieszyli się podziwem należnym wybrańcom bogów.
Robry przeplatały się z kieliszkami koniaku, atmosfera robiła coraz bardziej swobodna, a licytacja odległa od nudnej, przepisowej sztampy. Czekański właśnie zalicytował "piątka kierowa do rogu" (przypomniał mu się bilard amerykański z „zamawianymi bilami"), swobodnie zakończył robra i zmienił partnera na pana domu.
(Tym. którzy nigdy nie grali polskim zapisem komunikuję, że na robra trzeba byto grać 4 BA tub 5 w starszy. Premia za szlemika w razie przegranej, przechodziła na przeciwników, co nie jest bez znaczenia dla poniższej historii - przyp. autora).
 Ten ceniony w sferach gospodarczych relikt prywatnej inicjatywy rozdał karty i otworzył jeden kierek głosem zwiastującym dobrą nowinę, a Czekański z ręką:

10 8 4   4   A W 9 7 3   K W 6 2

dziarsko odpowiedział pikuła kanadyjska (red. - 1
).
Był to zwykły zabieg profilaktyczny, zupełnie bezpieczny, gdyż w tym towarzystwie nikt nie popełniłby takiego faux pas jak zajęcie bez atu Czekańskiemu. Partner spoważniał, myślał dłuższą chwilę i wreszcie się zdecydował: szlemik w tym szlachetnym kolorze! Na stole ukazała się blotka kier i dziadek dumne wyłożył swoją kolekcję:


 10 8 4
 4
 A W 9 7 3
 K W 6 2
 A 5 3 2
 A K D W 9
 6
 A 7 5

Kontrakt 6 . Wist 5.
                                                                                                                        
Czekański podziękował, zabił asem i zagrał króla kier. S przebił szóstką atu, więc poprawił ósemką, wrócił do stołu asem trefl (S zrzucił dziewiątkę) i dama kier. Historia się powtórzyła, S znowu przebił, tym razem siódemką, a Czekański dziesiątką. Uznał, że pora już łączyć przeciwnikom atuty, zagrał więc czwórkę pik. Po lewej walet, as ze stołu i dziewiątka. Za chwilę N, do którego powoli zaczęło docierać co się właściwie stało, oglądał z niedowierzaniem własną lewę na króla pik, do której jego partner dołożył damę! W co teraz wyjść? W kiery? Nonsens, zaimpasuje mi dziesiątkę. Z królem karo łączył pewne nadzieje, na szczęście przypomniał sobie, że partner przecież markował dziewiątką trefl. Po wzięciu na waleta trefl, Czekański nie miał już problemów. As karo, karo przebite w stole i ostatni pik postawił biednego N w przymusie treflowo-kierowym, bowiem całe rozdanie tak się przedstawiało:


 
 K W
 10 7 6 5 3 2
 K
 D 8 4 3
 
 10 8 4
 4
 A W 9 7 3
 K W 6 2
 A 5 3 2
 A K D W 9
 6
 A 7 5
 
 D 9 7 6
 8
 D 10 8 5 4 2
 10 9
 

Szmer podziwu uciszył Czekański niedbałym machnięciem ręki: wygrać - to było głupstwo, ale - tu zwrócił się do partnera - nie każdy by to zalicytował!

* * *
Jurka poznałem w połowie lat pięćdziesiątych. Znajomość z czasem przerodziła się w przyjaźń; różnica dzielących nas trzydziestu prawie lat sprawiła, że ja go traktowałem z szacunkiem, a on mnie — trochę po ojcowsku. Przy różnych okazjach, mimochodem, opowiadał mi o swoim barwnym, ciekawym życiu. Urodził się w zamożnej, warszawskiej rodzinie, ojciec był znanym adwokatem, a matka pisywała poezje i bywała w wielkim świecie. Po maturze wyjechał na studia do Belgii. Były to szalone lata dwudzieste, zaczynała się epoka jazzu. Jurka, który nigdy nie był obojętny na uroki życia, wciągnął wir nie kończącej się zabawy. A studia - zapytałem naiwnie. Zrobiłem sobie zdjęcie przed frontonem mojego uniwersytetu.
Po roku trzeba się było przenieść i wybór padł na Paryż. Ile mu posyłać pieniędzy zapytał inspicjent ojca. Tyle samo, naturalnie - odpowiedział zniecierpliwiony ojciec, co zostało potraktowane dosłownie. Przez rok Jurek dostawał tyle samo franków francuskich, co poprzednio belgijskich (różnica kursu była dziesięciokrotna). Opowiadając mi o tym, melancholijnie dodał: to był najpiękniejszy rok w moim życiu. Po studiach w Paryżu parę lat spędził w Stanach, a po wojnie pracował w ambasadzie amerykańskiej, gdzie prowadził obsługę prawną roszczeń obywateli USA w Polsce.
Jako człowiek był niepowtarzalny: ujmujący sposób bycia, życzliwość dla innych i lekko zabarwione ironią, wspaniałe poczucie humoru walczyły w nim o lepsze. Mówił swobodnie co najmniej trzema obcymi językami i zawsze miał w nich coś do powiedzenia. Interesował się sztuką, dużo czytał, był subtelnym smakoszem i znawcą różnych kuchni. Podczas Mistrzostw Europy w Ostendzie (1965 r.) zostaliśmy zaproszeni przez Zarząd Portu w Antwerpii. Zwiedzaliśmy port na pokładzie spacerowego stateczku, a przewodnik zadręczał nas szczegółami. Po chwili poproszono nas na wykwintny lunch (przewodnik przez megafon mówił coś tam o mijanym właśnie nadbrzeżu węglowym i ilości przeładowywanych ton), a Jurek poczuł się w swoim żywiole: podaj mi tego łososia w galarecie, to jest łosoś z Loary - uświadomił profana - a do tego Chablis, oczywiście. Tylko czy aby zimne? Wino było zimne, łosoś rozpływał się w ustach, więc Jurek po czarnej kawie i kieliszku Grand Marnier był w świetnym humorze i sypał żartami olśnewając międzynarodowe towarzystwo dziennikarzy - ludzi, których nie tak łatwo zadziwić. Bez specjalnego zdziwienia zauważyłem, że nikt już nie słucha przewodnika.
Gdyby mi ktoś kazał określić Czekańskiego jednym słowem, powiedziałbym, że był Europejczykiem (ostatnim Europejczykiem w tym kraju, jak wtedy myślałem).

* * *
Gdy w połowie lat pięćdziesiątych padła idea założenia Związku, Jurek zaangażował się w tą sprawę bez reszty. Został sekretarzem Komitetu Organizacyjnego PZBS, a jego mieszkanie było pierwszą siedzibą Związku. Antyszambrował w gabinetach, przekonywał nieufnych dygnitarzy i myślę, że jego urok osobisty odegrał pewną rolę w uzyskaniu w końcu pozytywnej decyzji.
Jako zawodnik występował początkowo w parze ze Stefanem Łowińskim. Groźna sława z okresu przed powstaniem Związku i liczne sukcesy sportowe (m. in. zwycięstwo w pierwszych Drużynowych Mistrzostwach Polski w 1957, drużyna „Orbis") sprawiły, że powszechnie uważano ich za najsilniejszą polską parę. Zimą 1956 wyjechali na turniej do Kitzbiihel (było to pierwsze pojawienie się Polaków na europejskiej scenie). Robiłem obsługę prasową tego wyjazdu wisząc godzinami przy telefonie. Ostatniego dnia udało mi się wyłowić z trzasków i szumów radosną wieść: trzecie miejsce w parach, wygrała, baa, legendarna para austriacka Schneider - Reithoffer. Wiadomość tą przedzwoniłem natychmiast do uroczej pani Ireny (dla przyjaciół Fusia), która przez lata była żoną, muzą, przyjacielem i partnerem Jurka. Po rozstaniu z Łowińskim Jurek próbował bez efektu kilku pomocników, by w końcu wybrać partnera na którego mógł zawsze liczyć - żonę. Odtąd Czekańscy mocno usadowili się w polskiej czołówce, a gracze mojego pokolenia wiedzą, że potrafili być groźni dla każdego.
Jurek był graczem intuicyjnym, indywidualnością, która niechętnie dawała się wtłaczać w duszne ramy skomplikowanych systemów. Błyszczał natomiast techniką, a ponadto miał coś, co może dać tylko długoletnia gra w kółko: błyskawiczną orientację, presence a table i trafną ocenę psychologiczną przeciwnika.
W jednym z pierwszych sezonów ligowych przyszło takie rozdanie:

 
 K 9 4
 A D 4
 K 6
 W 9 6 4 2
 
 ---
 K W 10 7 3
 A W 8 5 4 3
 8 3
 D W 10 8        
 5 2
 D 10 9 7
 D 10 7
 
 A 7 6 5 3 2
 9 8 6
 2
 A K 5
 

W zastosował świeżo opatentowany przez Wilkosza wynalazek i o
tworzył 2,N skontrował, Czekański, S, powiedział 3, a N - 4, które E skontrował. W zawistował waletem kier, dama i blotka pik do asa w ręku. Gdy W dołożył małe karo, Czekański pokiwał głową dając zebranym do zrozumienia, że spodziewał się tego nieszczęścia. Dalej rozgrywka toczyła się błyskawicznie: as, król trefl i blotka karo. W zabił i zagrał króla kier. As kier, na króla karo wyrzucona blotka trefl z ręki i przebitka trefl. Teraz już tylko pikiem do stołu, forta trefl i... jak wolicie, gospodarzu. Z pięciu przegrywających dwie tajemniczo zniknęły (czy zauważyłeś, Czytelniku,że gry nie da się wygrać bez odblokowania trefli?). Usłyszałem, jak Jurek mruknął pod nosem patrzcie się, woły, jak stary Czekański rozgrywa.
Wiosną 1967 wyjechaliśmy razem na długi wyjazd: turniej w San Remo, Juan-les-Pins i Vichy, na koniec krótki pobyt w Paryżu. Czekańscy zamieszkali w tym samym hoteliku w Ouartier Latin, w którym Jurek mieszkał jako student (pamiętano go tam) i odkrywał przed żoną i nami uroki Paryża, miasta, które znał jak Warszawę. Sprawiało mu żywą radość chodzenie po uliczkach i zaglądanie do kafejek, które pamiętał ze swoich szczęśliwych dni. Był ożywiony i radosny (a potrafił się cieszyć).
Jesienią tego roku graliśmy kadrę narodową. Czekańskim szło dobrze, a w ostatnim meczu przed wieczorną przerwą Jurek ograł do nitki gracza, za którym ,,bardzo nie przepadał". Wstałem zmęczony od stołu, a z tłumu wyłonił się uśmiechnięty Jurek i pokazał mi nagryzmoloną na pudełku od papierosów rękę:

A W 4   10 7 5 3   K 6   10 6 5 2

Po twojej prawej 1
, po lewej 1, otwierający 2BA, po lewej 3BA, w co wistujesz? Popatrzyłem na rękę i zażartowałem, że w waleta pik. Dobrze - ucieszył się Jurek - ja też tak zawistowałem.

 
 8 6 2
 W 8 4
 A W 10 9 3
 8 7
 
 A W 4
 10 7 5 3
 K 6
 10 6 5 2
 10 7 5 3
 D 6 2
 D 7 5
 W 9 3
 
 K D 9
 A K 9
 8 4 2
 A K D 4
 


Rozgrywający zabił królem i zagrał małe karo. Czekański z godnością dodał króla, a rozgrywający po krótkiej kontemplacji przepuścił (potrzebował trzech lew w tym kolorze). Teraz małe trefl, a rozgrywający znowu karo do waleta w stole. E rozwiał jego nieśmiałą nadzieję i zagrał małe pik. Rozgrywający wzruszył ramionami - dyskę pik W mieć „musi", asa może nie ma - i położył króla. Reszta jest milczeniem...
Na drugi dzień rano rozpoczęcie rozgrywek opóźniało się. Brakowało jednej pary. Szum zniecierpliwienia narastał, by nagle opaść. Pojawił się sędzia i było w jego twarzy coś szczególnego, coś, co kazało nam ucichnąć. Powiedział: proszę wstać, uczcimy minutą milczenia pamięć Jerzego Czekańskiego, który zmarł dziś w nocy.
Myślę, że teraz, w przeddzień 35 rocznicy powstania Związku, też powinniśmy uczcić tę pamięć. Proponuję Władzom Związku, żeby jednemu z turniejów najwyższej rangi nadać imię Jerzego Czekańskiego, wspaniałego gracza i wspaniałego człowieka, wielce dla Związku zasłużonego.


wykonanie: Strony internetowe gdańsk - Netidea.pl