<< Strona główna
Księgarnia brydżowa Księgarnia brydżowa Księgarnia brydżowa Poznajmy się BBO
Szukaj

Autor: Andrzej Simon
Artykuł z Przeglądu Brydżowego 1/89
Andrzej Simon
Legendy brydża

BOB SLAVENBURG

Ktoś mógłby zapytać, dlaczego Panteon wielkich światowego brydża otwieram wspomnieniem o postaci w pewnym sensie drugoplanowej. To prawda, że Slavenburg, choć wygrał z Hansem Kreynsem Olimpiadę Par w 1966 r., nie mógł mierzyć się sukcesami z członkami Blue Teamu czy amerykańskimi gwiazdami. Mój wybór był w pewnym sensie instynktowny: może dlatego, że Bob był postacią niezwykle kolorową, może dlatego, że znałem go dobrze i cieszyłem się jego przyjaźnią, a może dlatego, że chciałbym uprzytomnić młodym graczom, iż prócz brydża są jeszcze w życiu inne ciekawe rzeczy...
Dziewczyna była wyraźnie podenerwowana i zła: ten olbrzymi, zwalisty Holender z pokaźnym brzuchem i przerzedzonymi włosami gonił ją po całym korcie długimi, mocnymi, chytrymi piłkami i zamiast obiecanego przez trenera spacerku zapowiadała się ciężka walka. Nie przegra przecież z tym emerytem, który chyba ma już 50 lat, ona, zawodniczka kadry juniorów i nadzieja polskiego tenisa. Wreszcie rozpaczliwy szpurt Boba do ostatniej piłki, której nie zdołał już obronić. Otarł pot, uśmiechnął się nieśmiało i powiedział: well done! Dziewczyna zademonstrowała olśniewającą biel zębów w zwycięskim uśmiechu młodości i złożyła przeciwnikowi gratulacje w ogólnoeuropejskim języku. Nie wiedziała, że wygrała właśnie seta z człowiekiem, który reprezentował przed wojną Holandię w Pucharze Davisa i grywał z naszym Józefem Hebdą.
Podczas swojej prywatnej wizyty w Krakowie latem 1968 roku Slavenburg bez entuzjazmu odniósł się do mojej propozycji zorganizowania partii brydża, zapytał natomiast, gdzie by tu można zagrać w tenisa. Teraz siedzieliśmy w bufecie przy kortach krakowskiej Olszy i Bob rysował na kawiarnianej serwetce, którą do dziś zachowałem, najdziwniejsze rozdanie w swoim życiu: 

Obie po partii;
rozd. N.




 8 6 3 2
 10 8 6 3
 7 4 2
 K 5
 
 A K D 7
 K W
 K W 10
 10 9 8 3
 W 10 9
 A D 10 7 2
 A D 8 5 3
 ---
 
 5 4
 9 4
 9 6
 A D W 7 6 4 2
 

Było to niedługo po wojnie i po raz pierwszy grałem w reprezentacji Kraju. Przeciwnikiem była drużyna Francji, w której roiło się od z wielkich nazwisk, z samym Pierrem Albarranem na czele. Był to więc pojedynek Dawida z Goliatem i nic dziwnego, że do przerwy przegrywaliśmy wyraźnie. Za to po przerwie.... W tym rozdaniu E otworzył 1
i nie mogłem oprzeć się pokusie zalicytowania z ręką S 1. Tego rodzaju „psychologiczne zagrania były wówczas modne - powiedział na swoją obronę Slavenburg. W ochoczo skontrował, była to oczywiście kontra karna, dwa pasy i pomyślałem - dlaczego by tu po drodze nie zgłosić 1BA? Znowu kontra, a mój partner poprawił na 2 . Kontra od E i wszyscy spasowali. Francuz. - niech jego nazwisko będzie okryte mgłą tajemnicy - zagrał asa pik, skrzywił się, gdy zobaczył waleta partnera, potem król pik, E zrzucił dziesiątkę - grymas wistującego się pogłębił - i dama pik! Widząc, co się stało, Francuz postanowił się już więcej nie „nawijać i zagrał 10 trefl! Król trefl, ósemka pik odbiera ostatniego atuta i defilada trefli. 670 dla NS!
Nasi partnerzy w tym rozdaniu zagrali tylko szlemika i poczuwali się do winy. - „Co było w rozdaniu 13?" - pytali gorączkowo zaraz po wyjściu z pokoju zamkniętego.
- Dograliśmy w piki - odpowiedziałem.
- To nie to rozdanie, tam przeciwnikom w piki idzie wielki szlem!
- Dograliśmy w piki - powtórzyłem skromnie, ale stanowczo.
- No dobrze, Bob, ale jakim cudem wytrzymałeś tę kontrę na 2
?
- Myślałem, że partner ma dużo lepsze piki, w końcu słyszał kontrę na wysokości jednego!
Była to ulubiona opowieść Slavenburga i - niestety - nie tylko mnie ją opowiedział. Rozdanie jest znane w literaturze, w swoim czasie publikował je miesięcznik Brydż, a także np. Alan Truscott w swojej rubryce brydżowej w New York Timesie.
Było to na wiosnę 1965 w Juan-les-Pins. Pierwszy raz z Łukaszem Lebiodą znaleźliśmy się na wielkim turnieju i nic dziwnego, że czuliśmy się troszkę nieswojo w tłumie graczy z całej Europy. Podszedł do nas potężny mężczyzna o ujmującym uśmiechu i z okropnym holenderskim akcentem powiedział:
  - I haff pleasure to infite you for a hlass of fodka. You arę Polish, arent you?
Tak się zaczęła moja przyjaźń z Bobem.

Cornelis Slavenburg (któż znał to imię? - dla wszystkich był Bobem), rocznik 1917, pochodził ze znanej rodziny rotterdamskich bankierów. Przed wojną zapowiadał się na światowej klasy tenisistę i pływaka. W czasie wojny zapisał chlubną kartę w szeregach holenderskiego Ruchu Oporu pełniąc odpowiedzialną funkcję szefa siatki wywiadowczej pracującej dla brytyjskiej SOE.
Niechętnie o tym opowiadał, ale wiem od innych holenderskich przyjaciół, że był kawalerem wysokich odznaczeń bojowych. Po wojnie coś trzeba było robić. Nie uśmiechała mu się pewna, ale nudna kariera w banku Slavenburgów, co stało się przyczyną konfliktu z rodziną. Wybrał bardziej ryzykowną karierę niezależnego handlowca. Lubił się określać jako tea merchant - kupiec herbaciany, być może do jego wyobraźni przemawiała epoka kliprów herbacianych, Cutty Sarka i ludzi, którzy żyli pełnią życia. Dużo podróżował. Kilka razy zrobił majątek i kilka razy go tracił. Był filantropem wyczulonym na ludzkie nieszczęście (czego zresztą okropnie się wstydził) i jedno z jego bankructw spowodowane było finansowaniem budowy szpitala dla dzieci w powojennej Austrii. Zaciągnął wówczas zobowiązania przekraczające jego możliwości. Innym razem pokrył koszty leczenia w Europie biednego chłopca z Maroka, któremu groziła ślepota. Spotkał go na ulicy, wyprowadzanego od miejscowego felczera przez płaczącą matkę.
Niechętnie natomiast płacił podatki i przegrana batalia z holenderskim fiskusem zmusiła go na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych do emigracji do Maroka. Pod koniec swej kariery brydżowej bronił barw tego właśnie kraju. Zmarł w 1981 r.
Bob miał duszę prawdziwego sportowca i to determinowało jego stosunek do brydża. Grał twardo, agresywnie, chytrze, ale niezwykle fair. Błyskotliwy warsztat, wzorowa współpraca na wiście, a poza tym nigdy nie tracił zimnej krwi. Miał rzadki, dziwny talent skłaniania przeciwników do robienia błędów.
Należał do pokolenia, które grało naturalnie i bardziej wierzyło we własną ocenę sytuacji i inwencję niż korzyści wynikające z rozbudowanego systemu. W parze z Kreynsem grali holenderską wersją Acolu, który dziś budziłby uśmiech politowania na twarzach naszych ekspertów. Zadziwiające, że przy pomocy tak prymitywnych metod lądowali zwykle w znakomitych kontraktach....
Reprezentował wielokrotnie Holandię w mistrzostwach Europy i Olimpiadach, szczyt jego kariery przypadł na rok 1966, kiedy to wygrał Olimpidę Par w Amsterdamie i startował, już bez sukcesów, w Bermuda Bowl. Wielokrotny mistrz Holandii, brał także chętnie udział w wielkich turniejach międzynarodowych.
Miałem szczęście uczestniczyć wraz z Łukaszem Lebiodą w tej Olimpiadzie. Amsterdam 66 zgromadził na starcie turnieju Open niewiele ponad 100 par z 29 krajów. Ze światowej czołówki brakowało tylko Francuzów Jais-Trezel, zwycięzców pierwszej Olimpiady Par oraz gwiazd Blue Teamu z wyjątkiem Benita Garozzo, który zainaugurował erę sponsorów pojawiając się z nieznanym nikomu gentlemanem nazwiskiem Federico Mayer.
Regulamin przewidywał 5 rund eliminacji, a potem finał na 36 par, również 5 rund po cztery rozdania każdy z każdym. Kreyns-Slavenburg wygrali pierwszą rundę, nie spadli w następnych poniżej 4 miejsca, a eliminacje zakończyli jako leaderzy. Pomogło im w tym niewątpliwie następujące rozdanie:

Obie przed,
rozd. W.




 8 4 2
 A K 10
 D 8 6 5
 7 6 2
 
 A D 7 3
 8 3
 K 4 3
 D W 5 3
 10 6 5
 D 7 6 2
 A 10 7
 A K 4
 
 K W 9
 W 9 5 4
 W 9 2
 10 9 8
 

Kreyns, W, otworzył 1
(w Acolu o posmaku naturalnym), Slavenburg 1, Kreyns zgłosił piki, a Slavenburg zakończył licytację firmowym kontraktem 3BA.
S wyszedł w jedyny nie licytowany kolor dwójką karo i Bob zabił asem podłożoną przez N damę. Widoki na przyszłość nie były zbyt optymistyczne, ale Bob rozpoczął operację grając trzy razy trefle. Czwarty trefl zmusiłby go do niewygodnej zrzutki z ręki, więc wstrzymał się z tym zabiegiem. Teraz ósemka kier ze stołu i N „chytrze zabił asem wprowadzając w błąd głównie swego partnera, który był święcie przekonany, że rozgrywający ma mariasza kier. N zagrał blotkę karo, siódemka, dziewiątka, król. Teraz czwarty trefl, N i E solidarnie zrzucają po blotce pik, a S znalazł się w kłopocie. Nie mógł zrzucić pika, bo by zwolnił cały kolor, nie mógł też zrzucić kiera; partner jednak może mieć dziesiątkę karo.... Bob zagrał drugiego kiera ze stołu, N wziął lewę królem i zagrał w karo. Dziesiątka w ręku rozgrywającego wzięła lewę i postawiła biednego S w autentycznym tym razem przymusie. Oczywiście nikomu innemu na sali nie udało się wziąć 11 lew...
Patrząc na wywieszoną listę finalistów Łukasz powiedział do mnie: - Popatrz, oprócz tych młodych Szwedów nie ma tu nikogo, kto by nie figurował w Encyklopedii!
Jeśli nawet przesadził, to niewiele. Dziwny był ten finał i nigdy już potem nie grałem w turnieju na maksy na takim poziomie. Jeżeli w rozdaniu można było wygrać nadróbkę na podwójnym przymusie, to przy średniej 17 nie było to warte więcej niż 21 punktów. Każde potknięcie oznaczało natomiast bezapelacyjne zero. Walka była twarda i zacięta, a zwycięzcy poszczególnych sesji uzyskiwali wyniki w granicach 55-56%. W czołówce pojawiają się Amerykanie Feldesman-Rubin, Fisher-Jacoby, pani Hayden z Beckerem, Szwajcarzy Bessę-Bernasconi, Desrous-seaux-Theron z Francji, Anglicy Cansino-Collings i oczywiście Garozzo z pomocnikiem. Kreyns-Slavenburg są przez cały czas w czołówce, ale przed ostatnią sesją spadają na piątą pozycję. Prowadzą Fisher-Jacoby o dwa punkty przed Garozzo-Mayer, a nasi Holendrzy mają znaczną stratę rzędu dwóch maksów. Turniej był grany systemem „barometr" i po każdej rundzie były znane wyniki.
Na sali byto zupełnie cicho, tylko po każdym wywieszeniu wyników rozlegał się szmer komentarzy podekscytowanych do ostatnich granic kibiców. Bo ich faworyci, Bob i Hans, wolno, ale skutecznie zaczęli odrabiać straty. Do głosu teraz doszła zimna krew i odporność nerwowa, a to była silna broń Holendrów.
W końcówce liczyły się trzy pary: Garozzo-Mayer, Fisher-Jacoby i Kreyns-Slavenburg. Biedny pan Mayer stracił głowę i Włosi zagrali 4
na AWx do Dx, co skutecznie zepchnęło ich na czwarte miejsce, Amerykanie nieznacznie wygrywają z francuską parą Parientl-Roudinsco, a Holendrzy uzyskują 60 przeciwko Szwedom FjelstrJm-Rehlin. Był to prawdziwy foto-finisz, a nasi bohaterowie wygrali różnicą 8 punktów przed dwiema parami ze Stanów, Fisher Jacoby i pani Hayden-Becker.
Przeglądając materiały znalazłem takie rozdanie z bezpośredniego spotkania Holendrów z parą Fisher-Jacoby:

Obie przed,
rozd. E.




 A 10
 9 7 5
 A 9 7
 K D W 8 5
 
 D W 7 3
 A D 4 3
 K 5 3
 10 2
 K 9 6
 K 10 6
 D 10 6 4
 9 6 3
 
 8 5 4 2
 W 8 2
 W 8 2
 A 7 4
 


Po dwu pasach Slavenburg (W) otworzył 1

West North East South
       
       
       
       

, Jacoby (N) wszedł 2, a 2 Kreynsa zamknęło licytację. Banalne? Może... Uderzająca jest jednak dla mnie łatwość, z jaką para grająca przedpotopowym Acolem osiągnęła ten optymalny kontrakt. Pisząc to wspomnienie, pokazywałem to rozdanie kilku graczom naszej czołówki zarówno starego jak i młodego pokolenia. Po sakramentalnym otwarciu 1 i interwencji 2 E niezmiennie pasuje, a po obowiązkowym wznowieniu przez otwierającego licytuje 2 , które staje się końcowym kontraktem. Nie ma właściwie żadnej możliwości uzgodnienia kierów. Niby 2 też dobry kontrakt, ale za 90, a co o znaczy w turnieju na maksy nie muszę tłumaczyć. Widocznie na Olimpiadzie większość grała otwarciem przygotowawczym, bo zapis 110 przyniósł zwycięzcom aż 28 punktów na 34 możliwych i można postawić demagogiczną nieco tezę, iż właśnie to rozdanie było decydujące.
Tu krótka dygresja. Od lat mam wątpliwości, czy polska szkoła licytacji poszła - wtedy, 30 lat temu - we właściwym kierunku. Czy przypadkiem schemat otwarć: przygotowawczy trefl, pięciokartowe otwarcia w starszy i silne bez atu, który króluje w większości polskich systemów nie jest anachroniczny? Czy nie stwarza niepotrzebnego komfortu licytacyjnego przeciwnikom, a problemów graczom, którzy go stosują? Nie tu miejsce na dłuższy wywód, być może wrócę kiedyś do tego zagadnienia, ale nikt mi nie wytłumaczy, że „nie ma sprawy". Rozdanie nagród odbyło się w hotelu Sheraton i nie muszę dodawać, kto był bohaterem dnia.
Otoczony tłumem przyjaciół, dzierżąc w jednej ręce puchar, a w drugiej okazałą butelkę szampana Mumm Cordon Rouge, Slavenburg zdobył się na końcową uwagę:
- Komputerowe rozdania były zdeponowane w banku holenderskim na dwa tygodnie przed Olimpiadą. A wiecie, że ja pochodzę ze starej bankierskiej rodziny....
Ostatni raz spotkaliśmy się podczas Olimpiady Teamów w 1972 r. Bob grał wtedy w drużynie Maroka z gentlemanem o śniadej cerze, który wżyciu prywatnym był autentycznym... szejkiem. Bał się zresztą Slavenburga jak ognia.
W ostatniej rundzie mieliśmy grać w brydżramie z Francją. Dla naszej rozbitej psychicznie drużyny, w której zasięgu było już tylko miejsce w pierwszej dziesiątce, mecz nie miał specjalnego znaczenia, dla Francuzów natomiast decydował o miejscu w półfinale. Rywalizowała z nimi drużyna Kanady i od nas wiele zależało. Wtedy podszedł do mnie Slavenburg z apelem o poważne potraktowanie tego meczu. Nie był adwokatem żadnej z zainteresowanych drużyn, chodziło mu jedynie o czyste, sportowe rozstrzygnięcie rywalizacji.
Po latach jawi mi się to jako przesłanie.


wykonanie: Strony internetowe gdańsk - Netidea.pl